40 lat Grupy Mojego Brata – rozmawiają Janusz Kożusznik i Leon Paduch.

 

Dokładnie 40 lat temu ósemka ludzi kochających muzykę założyła zespół, który dla mnie i dla mojego pokolenia stał się kultowym. Grupa Mojego Brata koncertowała i nagrywała przez niespełna dwie dekady, grając jak na owe czasy muzykę zaskakująco kolorową i nowoczesną. Dziś na nowo wielu młodych ludzi odkrywa tamtą twórczość, są nią na nowo inspirowani. W naszej audycji Głos Chrześcijan mam dziś szczególnego gościa, jest nim Leon Paduch, od lat perkusista znanego polskiego zespołu Elektryczne Gitary. Człowiek zaangażowany w pracę swojej wspólnoty kościelnej w Warszawie. Przede wszystkim zaś – jeden z założycieli Grupy Mojego Brata, prywatnie mąż wokalistki grupy Gosi Paduch.

Janusz Kożusznik. Leonie jest mi niezmiernie mi miło, że mogę przywitać cię na naszej antenie. Zaskoczyłem cię, kiedy ci przypomniałem, że właśnie mija 40 lat od powstania grupy?              

Leon Paduch. Mega, faktycznie zaskoczyłeś mnie, gdy wróciłem do domu, powiedziałem do żony: Gośka słuchaj, to już czterdzieści lat – ona na to – nie mów! Rzeczywiście to tyle lat, kawał czasu.

Jakie to były czasy i skąd wziął się pomysł stworzenia takiego zespołu, jakie mieliście cele.

Stare dzieje niemal już zapomniane. Skąd wziął się pomysł? Przede wszystkim stąd, że nawróciłem się i poznałem Pana Boga. Nagle okazało się, że to jest kapitalne życie! Doznałem dużo radości, poczucia zadowolenia, były to wartości, których wcześniej nie znałem. Było to dla mnie nowe doświadczenie, powiedziałem: rety o tym trzeba mówić, ludzie muszą się o ty dowiedzieć! Muzyką zacząłem się interesować już wcześniej, jednak nie była dla mnie szczególnie ważna. Zobaczyłem kolegę, który grał na gitarze i strasznie zaimponował mi swą grą. Imponował przede wszystkim dziewczynom, więc ja też chciałem grać tak jak on. W ten sposób zacząłem uczyć się grać na gitarze.

Poszedłeś do kościoła, żeby nauczyć się grać?

Trochę tak było, chciałem doskonalić swoją grę na gitarze. Kiedyś mama zaciągnęła mnie i mojego brata na szkółkę niedzielną, ale my praktycznie nie byliśmy tym zainteresowani. Później przypomniałem sobie, że w kościele są zespoły, które grają muzykę, więc poszedłem tam, aby nauczyć się lepiej grać. W końcu cała ta sytuacja doprowadziła do tego, że się nawróciłem. To doprowadziło do tego, że byłem jeszcze bardziej zmotywowany, aby grać. Miałem takie marzenie, aby grać dla Boga, ale też, jeśli będzie taka możliwość – ewangelizować. Wtedy to były nieznane słowa – ewangelizacja jako mówienie, dzielenie się o Jezusie z kimś innym za pomocą muzyki, było czymś nowym.

Później powstał zespół, nie wiem, czy ktokolwiek go jeszcze pamięta, nazywał się – Posłani. Pomysłodawcami chyba byli: Włodek Rudnicki i Andrzej Gąsiorowski. Mówię chyba, bo nie chciałbym skrzywdzić któregoś z nich. Natomiast na pewno Włodek był menedżerem, to nie podlega dyskusji. Muzyką zajmował się Andrzej Gąsiorowski, piosenki, które graliśmy w zdecydowanej większości były przez niego aranżowane. Idea była taka – w wakacje spotykamy się na kilka prób i jedziemy w trasę mówić o Jezusie, to było bardzo fajne. W tamtym czasie muzyków, którzy poznali Pana Jezusa i byli narodzeni na nowo, było bardzo mało. Ja również załapałem się do tego zespołu. Było to dla mnie fajne przeżycie. Wiedzieliśmy, że to, co robimy, ma sens.

No ale to były tylko wakacje.

Później wśród niektórych muzyków z tego zespołu powstał pomysł, aby zrobić coś trwałego. Chcieli grać nie tylko przy okazji, ale grać na pełen etat. Postanowiliśmy założyć grupę, zaczęliśmy zbierać ludzi i regularnie grać oraz mieć próby. Powoli zaczęły pojawiać się pierwsze koncerty no i ruszyliśmy.

Nazwa grupy, czy da się to rozszyfrować, czy był to przypadek?

Byliśmy młodzi, mieliśmy niezłą głupawkę, którą chyba dalej mamy. Mówię o takiej pozytywnej głupawce, pomimo że życie traktujemy na serio. Trzeba się uśmiechać, nawet powinniśmy się uśmiechać. Był z nami brat Wieśka Pruszkowskiego – Rysiek, który bardzo mocno nam pomagał. Ciągle coś załatwiał, organizował koncerty, wyjazdy. W związku z tym on wszędzie o nas mówił  - grupa mojego brata. Ktoś powiedział: to zróbmy taką głupawkę i nazwijmy się Grupa Mojego Brata. Zaakceptowaliśmy tę nazwę i tak już zostało. Poza tym uczyliśmy się i byliśmy w szkołach muzycznych.

A jak was postrzegano w kościołach?

Wówczas było to źle postrzegane, gdyż muzyka to było hobby, a przecież trzeba pracować na chleb. Granie było czymś nie do końca dobrze widzianym, tym bardziej że w tamtym czasie słowo big-beat, muzyka młodzieżowa w kościele źle się kojarzyła. Perkusję w niektórych miejscach kojarzono z samymi złymi rzeczami. Wiem, bo sam jestem perkusistą. Wcześniej grałem na gitarze, chciałem ją lepiej poznać, ale dla klasy gitary nie było już miejsca w zespole, w ten sposób tymczasowo wpisano mnie na perkusję. Później miało się to zmienić, ale się nie zmieniło. W końcu tak pokochałem ten instrument, że  już z nim zostałem.

No i ruszyliście z działalnością.

Ruszyliśmy. Po pewnym czasie doszedł do nas Jonasz Tołopiło, który został naszym realizatorem dźwięku i menadżerem grupy. Graliśmy w Polsce, ale nie tylko, gdyż odwiedziliśmy kilka miejsc w Europie. Byliśmy przez trzy miesiące za oceanem w USA, co było cudownym przeżyciem. Naszą muzykę traktowaliśmy bardzo poważnie. Uznaliśmy: skoro ludzie chodzą do pracy na 8 godzin, potem odpoczywają, następnie idą na kolejne 8 godzin. My również chcieliśmy pracować, ćwicząc na próbach. Doszliśmy do wniosku, że 8 godzin to jednak trochę za dużo, więc ćwiczyliśmy 6 godzin dziennie. Próby były podzielone na zajęcia wokalne i instrumentalne, później ćwiczyliśmy wspólnie. Tak było każdego dnia. Tylko dzień po wyjeździe, robiliśmy sobie wolny. Uznaliśmy, że tak będzie fair wobec wszystkich, którzy ciężko pracują. My też pracowaliśmy, jednak często nie było zrozumienia, że przygotowanie muzyki to też praca.

A jak ludzie odbierali chrześcijańskie treści w waszej twórczości?

Dużo problemów wynikało z tego, że muzyka chrześcijańska traktowana była z uśmiechem i politowaniem. Nasze koncerty na ogół spotykały się z pewnym zainteresowaniem, chociaż na początku zbyt dużo osób nie chodziło na te koncerty. Oczywiście kluby studenckie były wypełnione po sufit, bo była to tzw. muzyka undergroundowa. Czasami wystarczył jeden plakat namalowany kredkami świecowymi, jak to miało miejsce w klubie Żak w Gdańsku. Ludzie się nie zmieścili, wielu nie weszło, były pretensje – dlaczego koncert jest nie dla wszystkich, dlaczego nie ma więcej koncertów? Bywało, że w niektórych miejscach byliśmy mocno zaskakiwani frekwencją, której nie mogliśmy przewidzieć. Problem przez to miał organizator, później wszystko stało się bardziej przewidywalne. Takie sytuacje dodawały nam takich skrzydeł, że chcieliśmy grać jeszcze więcej. Były też czasami koncerty w małych miejscowościach, w remizach Straży Pożarnej, gdzie dźwiękowo było fatalnie, Były też nieprzygotowane sale domów kultury, gdzie dzieci biegały tam i z powrotem. Jednak to był dobry czas i prawdę mówiąc, gdy sobie kiedyś to podsumowałem, wyszło mi, że nie żałuję tego czasu. To był też bardzo dobry czas dla nas samych, mogliśmy kształtować swoje charaktery. Widzieliśmy ludzi ze łzami w oczach, którzy przyjmowali zbawienie. Później dostawaliśmy informacje, że taka, czy inna osoba jest w kościele.

No właśnie o to chciałem zapytać. Czyli mieliście informacje, co dalej się działo z tymi ludźmi?

Mieliśmy kiedyś przypadkowe, fajne spotkanie z większą grupą ludzi, którzy nawrócili się na naszych koncertach. Byłem poruszony ich świadectwami, wiele osób podeszło i mówiło o zmianach w swoim życiu na podstawie jednego czy dwóch koncertów, na których byli. Nawet jeden przyszły pastor nawrócił się na naszym koncercie. Było to coś niebywałego, mega poruszającego. Mam dużą radość z tego powodu.

Co was najbardziej motywowało w waszej pracy?

W tamtych czasach panowało przekonanie, że muzyka chrześcijańska to taka bida, że muzyk chrześcijański to ktoś źle ubrany, nie do końca umiejący grać. My za wszelką cenę chcieliśmy udowodnić sobie i innym, że tak nie jest i być nie musi. Chcieliśmy Panu Bogu ze swojej strony dać to, co najlepsze. Chcieliśmy pokazać naszemu polskiemu społeczeństwu wszystko, co najlepsze.

W wielu sprawach byliście prekursorami.

Wiadomo, że w niektórych przestrzeniach byliśmy prekursorami, niektóre rzeczy musieliśmy przełamywać, a potem brać na „klatę” niezadowolenie. Bywały nieprzyjemne wypowiedzi pisane w niektórych czasopismach. W niektórych społecznościach sama gitara była problemem, a co dopiero perkusja. Najlepiej, gdyby organy były na zawsze. Gdzie nowa muzyka miała się rozwijać? Ludzie, którzy chcieli iść do przodu, w wielu przypadkach byli mocno hamowani. Gdy powstało DEOrecordings i zaczęło sprowadzać fajną muzykę, sytuacja uległa zmianie. Większość osób zaczęła słuchać i widzieć, jak to działa, zaczęła się uczyć od innych zespołów. W związku z tym pewne rzeczy zaczynały się zmieniać, dzisiaj mamy bardzo wysoki poziom. Nie zmieniło się to, że jak ktoś chce żyć z muzyki, nie będzie mu łatwo. Obecnie w naszych zespołach chrześcijańskich mamy masę kapitalnych wokalistów i instrumentalistów, muzycy naprawdę są kapitalni.

Kiedyś nie było takich możliwości.

Zazdroszczę im, że teraz mają możliwości, których my nie mieliśmy. Wszystko organizowaliśmy sobie sami, np. ze stolarzem się rozmawiało, który zrobił obudowę do głośników. To wszystko było bardzo prowizoryczne, ale mieliśmy potężną radość, gdy cokolwiek udało się zrobić. Czasem ktoś przyniósł parę złotych, mogliśmy kupić kawałek perkusji, no bo tak było. Pamiętam, jak swoją perkusję kupowałem po kawałku, nie w kawałkach. Ktoś tam dał jakieś pieniążki, więc poszedłem do sklepu i kupiłem jeden tom, później znalazłem gdzieś na strychu stary bęben, więc tak to wszystko działało. Dzisiaj masz pieniądze, pójdziesz do sklepu i kupisz, co chcesz.

Kawał historii. Dziś mamy inne czasy.

W tej chwili już nie działamy. W 2010 nagraliśmy ostatnią naszą płytę Czas, ale to jest produkcja, która bardziej pokazuje nasze obecne zainteresowania, to jak dzisiaj widzimy muzykę. Jeżeli chodzi o teksty, są oczywiście o Bogu, gdyż nie mogą być inne, bo tacy jesteśmy. Natomiast jeżeli ktoś z państwa byłby zainteresowany historią Grupy Mojego, to informuję, że pojawiła się postać, która chce naszą twórczość ocalić od zapomnienia. Z takim przesłaniem przyszedł do mnie pewien człowiek i powiedział – słuchaj mam kilka takich tematów, o których chciałbym porozmawiać. Zaczął grzebać w Internecie, ale niestety nic nie znalazł z tego, co go interesowało. Zaczął więc dzwonić po ludziach, tyle rzeczy, tyle historii i sytuacji odnalazł, że głowa boli. On chce się tym zająć bardziej od strony muzycznej, ale będzie tam również sporo ciekawych historii i opowieści. Ta książka to dzieło Piotra Lemańskiego z Gdańska, on nad tym pracuje, my pomagając, razem z nim pracujemy. Mam nadzieję, że wkrótce będzie można ją przeczytać i mieć u siebie w domu na półce. Tam będzie dużo historii, które naprawdę już zapomniałem, a on je przypomniał.

Fantastycznie już się cieszymy. Na koniec z innej beczki, od lat dalej grasz w innym zespole, ale nadal jesteś zakręcony i zainspirowany tym, kim jest dla Ciebie Pan Bóg.

Słuchajcie, z Panem Jezusem chodzę blisko 50 dokładnie 46, czyli bardzo długo. Gdyby w tym było coś nie tak, dawno bym się kapnął. I dlatego wiedząc, że coś jest nie tak, dalej bym o tym mówił – byłbym chyba chory na umyśle. Jednak jak widzicie – jestem zdrowy. Bóg jest i Bóg działa. Im jestem starszy i im bliżej końca, tym bardziej jestem szczęśliwy, z powodu podjęcia decyzji pójścia za Bogiem. Ponieważ wiem, że Bóg mnie kocha i jest naprawdę dobry. Jeżeli nawet wydarzyły się rzeczy, które określałem kiedyś jako złe, dzisiaj oceniam je inaczej, raczej jako naukę dla mego życia. Bóg naprawdę żyje i tego żyjącego Boga wam życzę. Ja ciągle jestem wzruszony Bogiem.

W imieniu naszych słuchaczy dziękuję za rozmowę. Życzymy dobrego wieczoru i jak zwykle – zostańcie państwo z Bogiem.

Rozmowa odbyła się 27 sierpnia 2021 r. w audycji Głos Chrześcijan na antenie Czeskiego Radia w Ostrawie.