Muzyka jest pomostem – z Grupą Mojego Brata rozmawia Hanna Borowska.
W
ciągu tych lat przez nasz zespół przewinęło się trochę ludzi. Trochę też
usłyszało o Jezusie. Szacunkowe liczby podają, że w ciągu roku z Ewangelią
styka się — dzięki naszym koncertom na pewno kilka, a może kilkanaście tysięcy
osób. Mowa o osobach, które nigdy wcześniej nie miały kontaktu ze świadomym
chrześcijaństwem. Droga radiowa otwiera następną szansę, Jest możliwość
docierania do ludzi, których trudno policzyć. Owoce są, potwierdzają to liczne
świadectwa, jest to czas rzucania ziarna.
Grupa
Mojego Brata zawsze wzbudzała kontrowersje. Dla chrześcijan często jest zbyt
głośna i zbyt „na luzie”, niewierzących szokuje otwartością, z jaką mówi o
Bogu. Teksty piosenek, często bardzo osobiste, w formie modlitw, zdradzają
trwanie w bliskiej społeczności z Panem. Wokalistka zakłada „mini” na scenę, a perkusista zawiązuje włosy w
„kucyk”. Podczas występu styl zachowania zespołu jest dość swobodny, muzyka zaś
wydaje się raczej „niepobożna”: jazz, pop. Czy nie ma w tym sprzeczności?
Wydali siedem kaset, koncertują w Polsce, mają też za sobą wiele występów za
granicą. Byli zapraszani do Belgii, Holandii, Niemiec, Francji, Norwegii i
Stanów Zjednoczonych.
Od
wielu lat każde z nich ma własną rodzinę: dwoje mieszka w Warszawie, dwóch pod
Warszawą, a jeden w Białymstoku.
Leon.
Łatwo policzyć, że mowa o podstawowej i dziś aktualnej „piątce” zaś przez te
lata „przewinęło” się znacznie więcej osób. Naprawdę sporo. Wyliczę tych,
którzy grali z nami dłużej: Wiesław i Dorota Pruszkowscy, Marek Głodek, Jan
Barczuk i Albin Paduch.
Czy
ta ten fakt — rodzeństwo w zespole — znalazł swoje odbicie w jego nazwie?
Nie,
powstała raczej przypadkowo. Nie mieliśmy wówczas jakichś szczególnych
pomysłów. Była moda na nazwy z greki, na takie, których biblijne znaczenie było
wyraźne. Jakby na przekór wybraliśmy coś bardzo zwyczajnego. Drugi powód
wynikał z założenia, że będą grać i występować dla ludzi niewierzących. Dlatego
nie chcieli z góry niczego narzucać. Warto podkreślić, że to jest „ich” muzyka
i treści, z którymi się utożsamiają. Kierowały nami dwie potrzeby: po
pierwsze, żeby razem grać, po drugie, żeby za pośrednictwem muzyki składać
świadectwo o Jezusie, Z tych powodów założyliśmy zespół.
Byli
młodzi i „napaleni”. Pochodzili z różnych miast w Polsce i wszyscy kształcili
się w szkołach muzycznych.
Obozy
chrześcijańskie — to była dobra okazja, aby się poznać oraz wspólnie trochę
„pomuzykować”, lecz po spotkaniach trzeba było wracać do domu. Marzyliśmy, aby
stworzyć grupę, która będzie pracować już na stałe. Właśnie dlatego część osób
przeprowadziła się do Warszawy.
Kończąc
naukę, mogli jednocześnie zacząć wspólne granie. Całe życie obracało się wokół
tej sprawy. Być razem i grać jak najwięcej. Był rok 1981. W piwnicy
udostępnionej przez warszawski zbór baptystów zaczynają regularne próby.
Zalewani przez wodę (awarie rur) i podgryzani przez miejscowe szczury, mają
okazję sprawdzić swoją wytrwałość. Mam
jeszcze Biblię — wtrąca Jurek Szarecki — napoczętą przez te miłe
zwierzątka. Szczury jedzą wszystko: sprzęt nagłaśniający, kable.
Piwnica
— czas grania na „byle czym”, to także czas modlitw, trwania w społeczności ze
sobą i przed Panem. Kiedy po roku zagrali w Białymstoku pierwszy większy
koncert, upewnili się, że idą w dobrym kierunku. Pół setki ludzi wyszło do
przodu, aby przyjąć Jezusa w odpowiedzi na wezwanie. Coś więc „ruszało”.
Na
przykład „graty”, czyli sprzęt i instrumenty pożyczał nam pewien człowiek, tym
samym w nas inwestując. Mogliśmy ich używać praktycznie, jak długo chcieliśmy i
tylko w razie rozwiązania grupy trzeba było to oddać.
Od
1983 roku zaczynają pracę w pełnym wymiarze godzin. Ich pracą jest zespół. Mogą
tam włożyć całą swoją energię, zamiast zmęczonym grać „po godzinach”. Obecny
skład, poza Piotrem, pamięta tamte lata. W czwórkę przeszli wszystko od samego
początku. Piotr Kominek dołączył później: gra na instrumentach klawiszowych,
pisze, komponuje. Jurek Szarecki bardzo dużo tworzy, poza tym gra na trąbce
oraz na elektronicznym instrumencie, który nazywa się: Wind Midicontroler,
Małgosia Paduch jest flecistką, dużo śpiewa, próbuje swych sił w kompozycji i
pisaniu tekstów. Jonasz naprawdę nazywa się Janusz Tołopiło; jest rzeczowy,
bardzo konkretny.
Pierwsza
kaseta — wydana w roku1984 Nowa pieśń — to były piosenki tłumaczone z
angielskiego. Od kasety trzeciej, o pamiętnym tytule Pójdź za mną — zaczęły
się ich kompozycje własne, Teraz jest odwrotnie: to znaczy nasze utwory
tłumaczone są na angielski. Rozwinęła się współpraca z radiem i telewizją. Grupa
mojego brata z radością mówi o tej drodze trafiania do ludzi, ileż osób będzie
mogło usłyszeć ich piosenki po prostu w domu! Ilu innych, których odstrasza
słowo „ewangelizacja”, przyjdzie na występ. Łatwiej powiedzieć komuś:
„Chodźmy na koncert” i spotkać się z pozytywną odpowiedzią, niż zaproponować
pójście do kościoła. Wówczas często następuje opór. Współpracę z telewizją
bardzo chcielibyśmy rozszerzyć, powali, staje się to faktem. Jestem pewien — mówi
Jonasz, że w każdym miejscu, gdzie gramy, pomaga to ludziom znaleźć Boga.
Wielu dowie się o Nim, zainteresuje się. Nawet jeżeli między utworami mówimy
niewiele to i tak w tekstach piosenek jest wystarczająco dużo. Wierzą, że są
głównie po to, by inspirować do szukania Pana. Pewien mężczyzna, osiem lat temu
nawrócił się na ich koncercie, Dziś jest pastorem i prowadzi zbór.
Ile
było podobnych owoców? Trudno znać wszystkie świadectwa. Wychodzą na scenę,
grają, potem muszą wyjechać.
Naszymi
zadaniem jest zainteresować ludzi, zwrócić ich uwagę na możliwość innego życia.
Sądzę, że później powinien ich „przejąć” lokalny Kościół, proponować spotkania,
zachęcać, udzielać odpowiedzi. I właśnie tak chcemy organizować nasze trasy,
wspierani przez już istniejące społeczności i lokalne zbory. Bo ludzi trzeba
potem gdzieś odesłać, trzeba dać im miejsce, gdzie znajdą ciepło, miłość,
akceptację, gdzie ktoś będzie mógł ich wesprzeć i pomóc.
Małgorzata.
Jestem na scenie przez półtorej godziny. Choćbym chciała — w tym, co mówię i
śpiewam, nie jestem w stanie zawrzeć wszystkiego. Jednak mogę być na tyle
otwarta i szczera, aby ludzi tematem zafrapować. I niech później zostaną z tym,
niech im to nie da spokoju.
Pracowali
metodą „prób i błędów”. Nie mieścili się w subkulturze Kościoła, ale też nigdy
nie było ich założeniem grać na nabożeństwach. Cel, jaki sobie postanowili, to
mówić o Bogu, o wierze językiem niewierzącego świata.
Bo
co to da – tłumaczy Jonasz – że istotne kwestie będę oznajmiał komuś po
angielsku, jeżeli on rozumie tylko francuski? Ażeby dotrzeć, trzeba mówić
zrozumiale.
Ważnym
odkryciem było, że język Kościoła jest zupełnie inny niż język ludzi „na
zewnątrz”. I drugie odkrycie: że muzyka jest pomostem. Ich zdaniem, jest drogą,
na której można się komunikować.
Leon.
Wiemy też, że nie ma dobrej czy złej muzyki w sensie stylu. Nie ma rodzaju
duchowego i nieduchowego. Ważne kto gra i co chce przekazać. Mamy jazzowe
korzenie, bo gramy najchętniej jaz, pop. Jednak na wielu festiwalach spotykałem
grupy, które z kolei przekraczały moją możliwość percepcji. Już chciałem
powiedzieć, że to jest „nieduchowe”, że muzyki, na przykład metalowej
chrześcijanie grać nie powinni. Tymczasem osąd nie należy do nas. Wymieniają
przykłady zespołów, które pod tę właśnie muzykę młodzieżową podkładają teksty
piosenek o Jezusie. I szaleją,
skaczą po scenie, włosy do kolan, skóry z cekinami... Wiem, że taki występ
zadowala gust rozhukanej „młodzieżówki”, jednocześnie przekazując ważne
poselstwo. Pewnego razu poznali bliżej członków takiego zespołu. Za
kulisami zaczęła się rozmowa: Chwała Panu, Chwała Bogu. Zobaczyłem, że to
miękkie chłopaki. Osąd nie należy do nas. Również gorszenie się, bywa za często
używane. Określenie to jest nadużywane, Zamiast powiedzieć: „To mi się nie
podoba”, ludzie mówią: „Jestem zgorszony”. W gruncie rzeczy sprawa rozbija się
o gusta i uwarunkowania kulturowe. Na koncert wielu zespołów chrześcijańskich,
ja bym nie poszedł. Więc co pozostaje? Myślę, że modlić się za innymi grupami,
gdyż one także mogą być użyte przez Boga.
Małgorzata.
Będąc jeszcze w szkole, grałam muzykę Mozarta. Wiele osób sądzi, że jest ona
bardzo „duchowa”. Tymczasem Mozart był masonem, prowadził grzeszne życie, to co
pisał, nie miało nic wspólnego z uwielbieniem Boga. Oto jak łatwo można się
pomylić, sadząc z pozorów.
Mówią
o schematach, które w sztuczny i najczęściej błędny sposób zaszufladkują na
rzeczy dobre i złe, pobożne i gorszące, ale Duch Święty przykłada inną miarę.
On patrzy na serce. Ta rozbieżność, która była kiedyś między nimi a innym oczekiwaniem
Kościoła wynikła z niezrozumienia.
Dziś współpraca układa się lepiej. Dorośliśmy,
za każdym razem, kiedy „obrywało” się nam, jednocześnie wynosiliśmy pewną
lekcję. To były właśnie „próby i błędy”.
Mają
nadzieję, że są już na tyle elastyczni, by móc grać dla różnego rodzaju
publiczności. Grać w kościele i poza nim. Mają nadzieję, że potrafią coraz
bardziej dostosować się do ludzi.
Ktoś
powiedział „Myśląc, że dotrzesz do wszystkich – jesteś w błędzie – w ten sposób
nie dotrzesz do nikogo”. Kwestia sprecyzowania celu, kwestia rozumienia i bycia
rozumianym. Bardzo cieszy nas fakt, że są chrześcijanie, którzy regularnie
pomagają nam swoimi modlitwami. Wcale nie są to ludzie, którym nasza muzyka
jakoś szczególnie odpowiada. Często jest odwrotnie, lecz mimo to oni
rozpoznają, że to, co robimy, przynosi owoc. Ogromnie cenimy ich sympatie i
modlitewne wsparcie.
Leon.
Sezony koncertowe to na ogół jesień, dwa miesiąc i tyle samo wiosną Do tego
miesiąc (przeważnie) latem. Wyjazdy są męczące: tygodnie poza domem, w każdym
tygodniu gra się kilka koncertów. Regularna praca na miejscu trwa przez cały
rok Mówią o poświęceniu rodziny, żona oraz dzieci, które to wszystko jakoś
wytrzymują. Najbliższe plany na przyszły rok to trzy wyjazdy za granicę I dużo
grania w kraju Najbardziej — zgodnie podkreślają — zależy nam na
polskiej publiczności. Tu żyjemy, tu znamy teren i tu nam najłatwiej przekazać
to, co ważne.
Grają
w domach dziecka, domach kultury, w zakładach karnych, teatrach, kinach, salach
sportowych, szkołach średnich. Grają dla środowisk studenckich i na różnych
festiwalach. Wiele jest miejsc do grania. Starannie dobierają repertuar.
Moim
pragnieniem jest — mówi Leon — aby ludzie, którym próbuję coś
powiedzieć, widzieli we mnie normalnego człowieka. Nie staram się ukrywać moich
problemów. Mam je, nie jestem pod tym względem wyjątkowy. Tu musi działać
naturalność, szczerość, które otwierają drzwi niejednego serca. Uważam się — kontynuuje
Leon — za normalnego i chcę, aby inni o tym wiedzieli. Jednak mówię im, że
jest pewna różnica, ponieważ ja zaufałem Bogu.
Zobaczymy ich na scenie. Po zapowiedzi
konferansjera wyniknie może nieporozumienie, jak już bywało to dziesiątki razy.
Niewtajemniczeni myślą zwykle, że lider zespołu i konferansjer są rodzeństwem.
Nie szkodzi, wolno żartować. O to nikt nie będzie się obrażał.
Opinia
pewnego chrześcijanina. Myślę, że do
„Grupy” trzeba się po prostu przyzwyczaić. Kiedyś, gdy w domu słuchałem ich
kaset, żona krzyczała do mnie: „Wyłącz to!” A teraz sama, puszcza, polubiła,
klucz leży chyba głównie w zrozumieniu.
Rozmawiała:
Hanna Borowska. Chrześcijanin 1993 Nr 1-2