Byliśmy niezłymi oryginałami - rozmawiają Piotr Lemański i Marek Głodek.

Jak się zaczęła twoja przygoda z muzyką?

Była to konsekwencja wcześniejszego przebywania z Leonem i z Albinem, znaliśmy się od zawsze, później byliśmy w jednym zborze. Jako młodzież byliśmy trochę taką alternatywą w kościele. Człowiekiem, który wywarł na mnie duży wpływ był Leszek Ben Rudnicki, on nas pozbierał i zdyscyplinował. Później nas uświadomił muzycznie. Był bardzo zdolny, dzisiaj niestety już go nie ma. Albin, Leon Paduch, Mietek Drozd, Adam mój brat, Leszek Dajlidzionek, plus kilka dziewczyn – to był nasz rozdział. Była trąbka, puzon, saksofon i klarnet, perkusja. Dzięki Benkowi wszyscy zameldowaliśmy się w szkołach żeby rozwijać swoje talenty. Powstał zespół Quo Vadis, który wraz z wyjazdem Benka do Izraela przestał istnieć. Po prostu – ożenił się i sprawy muzyczne przestały go chwilowo interesować, byłem na jego ślubie.

Leon z Albinem poszli do Posłanych, gdzie poznali Wieśka Pruszkowskiego, Andrzeja Gąsiorowskiego, Darka Dowgielewicza i innych. Posłani po kilku latach się rozpadli, gdyż niektórzy chcieli mieć profesjonalny zespół na pełen etat, tak powstała Grupa Mojego Brata. Wkrótce dołączyła Gosia Ziemba (Paduch), Beata Bednarz, którą opiekował się Włodek Rudnicki oraz Johny Barczuk. Pierwszy stabilny skład formował się trochę czasu. Beata w końcu wróciła do Andrzeja i próbowali na nowo zorganizować Posłanych. Wkrótce pojawiła się Józefka czyli Dorota Pruszkowska i Jurek Szarecki. To był ten czas, kiedy grupa zaczęła się ostatecznie formować. Jeździliśmy do Słupska na próby, później udało mi się od mojego kościoła wynająć piwnicę przy kaplicy na ul. Waliców.

Jak założyliście zespół spodziewaliście, się że będzie to taka duża rzecz?

Nikt tak nie myślał, chociaż byliśmy po jakichś doświadczeniach formacyjnych czyli muzycznych. Oczywiście mieliśmy parcie na to aby grać nową, dobrą muzykę. To nie było tak, jak się nam nieraz zarzuca, że robiliśmy to w kontrze do tradycyjnej muzyki kościelnej. Po prostu tak myśleliśmy i taka była nasza estetyka muzyczna. Kochaliśmy jazz. Na koncerty Jazz Jamboree, które się odbywały w Sali Kongresowej chodziliśmy nocami, aby słuchać, pomagaliśmy rozstawiać sprzęt, aby się dostać na salę. To nas kręciło i kształtowało muzycznie.

Kim byłeś w zespole?

W GMB byłem typem, który łączył scenę, czyli nas muzyków, z ludźmi. Miałem przesłanie, słowo do ludzi. Byłem tym, który trochę psuł zabawę. Gramy, śpiewamy, jest klimat, każdy sobie nuci: cyk, cyk, cyk, a tu wychodzi gość z ewangelią i mówi „dziwne” słowa, które stają się dla słuchających wyzwaniem. Oczywiście każdy z nas w czasie koncertów również mówił osobiste świadectwo nawrócenia. Nasze koncerty były więc stricte misyjne i ewangelizacyjne, ale były dobre, rasowe, jeśli chodzi o muzę. Teksty były dobrze wyśpiewane, miały wyrazistą treść. Pamiętam Ogólnopolski Turniej Młodych Talentów na Targówku w Warszawie. Byliśmy w czołówce, zajęliśmy trzecie miejsce. Menedżer przekonywał nas albo zmienicie teksty, albo śpiewajcie po angielsku — inaczej dużej sceny nie zobaczycie. Nie było tematu, uśmiechnęliśmy się i tyle, robiliśmy swoje.  Dużo jeździliśmy, dużo zaproszeń, dużo koncertowania i zwiastowania w kinach, w teatrach, klubach knajpach. pod namiotami, w kościołach różnej maści. To nie było łatwe życie. Jeździliśmy często dwa razy w tygodniu na koncerty, a po nocach wracaliśmy do domu. 

Moją rolą było śpiewać i głosić, byłem też odpowiedzialny za dyscyplinę duchową w Grupie. Taki gość od duchowego pionizowania, rozliczania, odchwaszczania, było to często niewygodne, ale trzeba było nazywać rzeczy po imieniu. Ten, który stoi na czele jest lepiej oświetlony i bardziej widać jego braki. Parcie na profesjonalizm jest dobre, ale trzeba równolegle inwestować w nasz duchowy kościec, żeby przed ludźmi stawać w prawdzie. Reflektory świecą coraz jaśniej, ludzie biją brawo, czujesz swoją pozycję, coraz więcej sprzętu, coraz lepsze instrumenty. Grasz z jakimiś amerykańskimi zespołami, a gdzieś tam w sercu rośnie ziarenko pychy. Zaczynasz ignorować zagrożenia. Pojawia się brak czujności i... 

Uczyłeś się grać na trąbce?

Tak, miałem plany co do tego instrumentu, mam ciągle do trąbki ogromny sentyment, ale gdy do zespołu przyszedł Jurek Szarecki nie miałem w tym temacie już nic do roboty. Trzeba to podkreślić – Jurek na trąbce był wyśmienity. Sekcja blaszana w ogóle była znakomita, miała taki oryginalny sznyt.

Ludzie z zewnątrz dobrze was odbierali?

Ludzie lubili przychodzić na nasze koncerty, widzieli, że jesteśmy „normalni”  nie świętoszkowaci, że normalnie gramy, śpiewamy, bujajmy się na scenie. Przekazywaliśmy prawdę dotyczącą naszego życia, ale też taki wyrazisty, prosty przekaz ewangeliczny, nie było skrupułów – jak ci się nie podoba – to do widzenia.

Byliście z różnych kościołów ewangelikalnych?

Dzisiaj to wszystko trochę się pozmieniało, chyba tylko ja zostałem w tym miejscu, w którym zaczynałem tzn. w kościele baptystycznym. Oprócz mnie byli tam jeszcze Albin ze swoim bratem Leonem. Gosia, Wiesiek i Johny należeli do kościołów o profilu zielonoświątkowym, zrzeszonych w ZKE. Dorota i Jurek to był nasz nowy narybek.

Dlaczego opuściłeś zespół?

 Powoli zaczęły zmieniać się moje priorytety, pojechałem do szkoły biblijnej w USA. Podjąłem decyzję, że zostawiam wszystko co miałem do tej pory i jadę do Ełku, czułem, że mam tam pojechać i zacząć pracę duszpasterza. Jechałem na polski koniec świata. Albin naszym niebieskim mercedesem zawiózł mnie z kilkoma paczkami i tam już zostałem. Co to był za widok, świnie i kury biegały wokół kościoła, kraty na oknach. Na ławeczkach siedzieli alkoholicy, myślałem że trafiłem do Indii. Znalazłem się w rzeczywistość której nie znałem, to było straszne wyzwanie. Byłem sam jeden. Ja od dziecka byłem związany z Warszawą więc ten wyjazd był dla mnie naprawdę ciężki. Wierzyłem jednak, że było to powołanie

Starszyzna kościelna nie była zdziwiona?

I tak i nie, mieli co do mnie inne plany, ale chyba nie umieli mnie przekonać. Byli zdziwieni, że pcham się do takiej dziury. Czas pokazał, że miałem racje, dzisiaj w Ełku funkcjonuje znany, fajny kościół.

Jak dzisiaj patrzysz na te dawne lata?

Każdy z nas był indywiduum, bardzo fajni ludzie, bardzo dobrze wspominam te czasy. Byliśmy niezłymi oryginałami, marzycielami. Dzisiaj muzyka, w sensie osobistego zaangażowania to dla mnie temat zamknięty, natomiast sentyment muzyczny pozostał. Czasami żałowałem, że nie zrealizowałem się muzycznie. Nawet do dzisiaj gdzieś we mnie jest takie rozrzewnienie. Natomiast to, co pozostało, to niezapomniane duchowe doświadczenia, uzdrowienia, jakieś listy od ludzi, które ktoś do nas pisał, żeby się modlić o niego. Byliśmy otwarci na duchową rzeczywistość, a przez to często nierozumiani. Nie byliśmy instruowani przez innych, co do naszej duchowości i praktyki. Byliśmy w tym obszarze trochę bezczelni w tym sensie, że chcieliśmy więcej, bo wiedzieliśmy, że to ma sens, że Bóg dotyka ludzi i to nas nakręcało, zachęcało do większego wysiłku. Nie mówię tylko o muzie, ale o tym, że Bóg nas używał i głęboko dotykał ludzi.  

Podsumowując.

To, co robiliśmy, to była szczera prawda. Do dzisiaj pozostało wiele świadectw Bożego dotknięcia w życiu ludzi, którzy to nasze granie i świadectwa pamiętają. Byli chrześcijanie, którzy nas nie rozumieli — jedni zazdrościli, drudzy potępiali, - dlatego że nasza muzyka nie współbrzmiała z tą akceptowaną, kościelną. Nie pasowaliśmy chyba do tej sztuki kościelnej, ale to, tym bardziej nas nakręcało do podejmowania tych muzycznych i duchowych wyzwań. Dziękuję Bogu, że przeprowadził mnie przez taki rozdział w życiu, że mogłem służyć, uczyć się. To pomaga i dzisiaj w służbie, którą wykonuję dla Boga i dla Kościoła. Jestem Bogu wdzięczny, za każdego z Grupy, a wspominając ich wszystkich, widzę, że wciąż ich kocham. Dzisiaj nie widzimy się często, nasze drogi naturalnie się rozeszły, nie pojawiamy się razem. Natomiast, niezmiennie mam wielki szacunek dla każdego z nich. Każdy był piękną indywidualnością, każdy coś wniósł w moje życie. WARTO BYŁO!!!

Wywiad został przeprowadzony w Sopocie w 2022 r.

Autor zdjęcia : Piotr Lemański Sopot 2022

Marek Głodek w Grupie Mojego Brata był w latach 1981-84. Był wokalistą, grał na harmonijce ustnej, gitarze. Ponadto był kaznodzieją i duszpasterzem GMB.